Mój Wrocław to mój Biskupin. Kto tu nigdy nie mieszkał, nie zrozumie, o czym mówię. To szczególny rodzaj lokalnego patriotyzmu połączonego z uzależnieniem od miejsca. Wśród wszystkich miejsc, które darzę sympatią jest pewna ulica, a właściwie trzy bloki. Do niedawna straszyły jeszcze kolorami z dawnej epoki, a teraz zostały ubrane w pastelowe kolory i straszą inaczej. Poeci, pisarze wracają do pięknych, romantycznych miejsc, rozlewisk, lasów, łąk. Dla mnie to miejsce spełniało wszystkie warunki magicznego miejsca. Trzy szkaradne dziesięciopiętrowce skrywały mnóstwo tajemnic. Ot, chociażby liczba pokoi czy pięter. Zawsze myślałam, że każde mieszkanie ma tyle samo pomieszczeń, ale po jakimś czasie okazało się, że są i czteropokojowe i dwupokojowe, ale największym odkryciem było dla mnie mieszkanie dwupoziomowe. To już był wyższy standard, ale o tym nie wolno było głośno mówić, to była TAJEMNICA, bo on ten tego i lepiej cicho sza (cicho sza, bo to „Porębówka”). Naprzeciwko tych trzech bloków było boisko i szkoła i właściwie cała szkoła to były te bloki. Prawie cała moja klasa to było najpierw przedszkole (za szkołą, przy Dembowskiego), a później SP 66. Kazimierska to było całe nasze życie. Trzy bloki – trzy trzepaki – trzy rewiry. Ulica żyła własnym życiem. Miejscem rozrywki dla młodszych były nieobsadzone trzepaki oraz plac zabaw. Starsi zajmowali wózkownię (o, na przykład, pod moim pokojem przez pewien czas działał klub, czytaj, melina, a wieczorami dobijała mnie muzyka i smród papierosów) albo stawek. Stawek należał do strefy zakazanej, podobnie jak zakrzaczona droga, która z czasem zamieniła się w piękne alejki. Mamy ostrzegały nas, że tam kręcą się zboczeńcy. Byli, nawet bliżej, niż im się zdawało. Bardzo ważnym miejscem spotkań i zabaw była brama (były takie ze schodkami i bez). Bramy ze schodkami miały barierki, a do nich można było zaplątać gumę i skakać we dwie. Czy ktoś jeszcze pamięta gumę i kabel? Przecież to były całe skomplikowane układy. Boże, jak ja się cieszyłam z kilku metrów gumki do majtek! To oznaczało zabawę na długie wieczory. Kiedyś, gdy skakałyśmy pod domem, pod oknami mojej przyjaciółki, gdzie jej mama gotowała obiad i co chwilę zerkała czy wszystko w porządku, w bramie stanął on i zaczął kręcić swoją obrzydliwą parówą. Tak to zapamiętałam. Nie wiem, dlaczego nie uciekłyśmy wtedy do mojej bramy, która była obok, tylko na plac zabaw. Wydawało nam się, że jak się rozbujamy do deski na dużych huśtawkach, to on nie będzie miał szans, ale on za chwilę już tam był. Biegłyśmy wokół środkowego bloku, do domu i tam zapłakane opowiedziałyśmy rodzicom o tym, co się stało. Mój tato pobiegł szukać zboczeńca, a tamten uciekał. Koleżanki z trzeciego bloku (a tak naprawdę pierwszego według numeracji) widziały, jak tamten krył się przed moim ojcem. Wieczorem, kiedy już miałam na sobie piżamę w pomarańczowo-niebieskie kaczuszki, przyjechała policja i musiałam opowiedzieć o tej parówie jeszcze raz. Zbierało mi się na mdłości. Policja miała patrolować teren, a my przez parę dni bałyśmy się wychodzić z domu. Wtedy odkrywałyśmy zalety telefonu i bawiłyśmy się w dyrektorki świata. Godzinami wisiałyśmy na telefonie (taki fajny czerwony, a kręcenie numerów było takie dorosłe i takie rozkoszne).
Wróciłyśmy na podwórko. Tam się zawsze dużo działo i byli koledzy ze starszych klas – było na co popatrzeć. Wiedziałyśmy, że są i chuligani i święci. Ci pierwsi chodzili z petami albo z wódeczką, ci drudzy – biegali co wieczór do kościoła.
Ten nasz mały świat pozwalał na to, że po zeszyty można było podjechać windą na wyższe piętra, do sąsiadów chodziło się po szklankę mąki, cukru albo soli. Słyszało się odgłosy sąsiedzkiego pyrkania na górze albo zmywało się z okien konsekwencje osiemnastki sąsiadki z pierwszego piętra. Kiedy zaczęły się problemy z informatyką, jeździłam na dziewiąte piętro, a jak i tam nie dawali rady, szliśmy do kolegi z trzeciego, czyli pierwszego bloku, co to go własny rottweiler poharatał.
Plac zabaw był wyjątkowy, chociaż składał się z małych i dużych metalowych huśtawek oraz obsikanej przez psy piaskownicy i wyślizganej zjeżdżalni. Był wyjątkowy, bo tam po raz pierwszy mężczyzna, czytaj: sześcioletni chłopiec, pocałował mnie w rękę. I wtedy poczułam się wyjątkowo. To było wówczas, gdy Kasia rozhuśtała się do deski, a ja za blisko podeszłam, żeby z nią porozmawiać. Musiałam wyglądać jak zombie, kiedy dotarłam do domu, bo mama o mało nie zemdlała na mój widok. W każdym razie Tomek podszedł do mnie, wziął mnie za rękę, pocałował i zapytał, czy chcę się przejechać na jego „Reksiu” (on miał żółty a ja niebieski), ale oczywiście nie mogłam z tą głową, ale liczy się sam gest. Tomek chodził ze mną do przedszkola, tam zawsze (na bujanej huśtawce) braliśmy ślub i bawiliśmy się w dom. Z żadnym chłopcem nie bawiłam się w dom, tylko z nim. Później wyjechał daleko. Myślałam, że już nigdy go nie zobaczę. Po kilkunastu latach wychodziłam z kina Lalka po seansie (to ważne!) „Historii miłosnych” i w drzwiach minęłam się z… Tomkiem. Rozmawialiśmy parę razy, nawet rezerwowo się zaręczyliśmy – w razie, gdyby do czterdziestki żadne z nas nikogo nie znalazło, ale znalazło i znowu zniknął z mojego życia.
Placyk sąsiadował ze sklepem – teraz już nie ma po nim śladu. A to było prawdziwe centrum kultury. Po pierwsze kiosk. Tam można było poczuć zapach Wieczoru Wrocławia, tam rzucali carmeny i papier toaletowy. Od czasu do czasu pojawiały się zabawki, jak bobas, który miał tułów szmaciany a rączki plastikowe, a każda z nas chciała mieć go w swoim wózeczku, podobnie jak butelki ze sztucznym mlekiem, które znikało, kiedy się je przechylało i wracało, gdy stawiało się pionowo. Bomba. Na lalkę musiałam czekać do Mikołaja, a później dumnie woziłam ją z L., aż pewnego dnia zaczepił nas jakiś facet i uciekłyśmy do domu.
Kiosk to jedno, ale sklep to była dopiero atrakcja. Po pierwsze, stanie w kolejce za mięsem. To było nie byle co, bo to zajęcie wytrawnych staczek, które spędzały w narożniku przypominającym ring całe godziny. Sklep dobrze się obserwowało z placyku – widać było, kiedy podjeżdża towar. Rzucali kawę, herbatę, cukier, białą kiełbasę przed świętami, ale największym przeżyciem było zdobycie soczków bobofrut. To już, kiedy pojawił się mój brat. Polowałyśmy z L. na soczki, zawsze we dwie, bo to zawsze jedno opakowanie więcej. Bo wyliczali. Można było ewentualnie obrócić dwa razy w kolejce, ale rzadko kiedy miało się tyle szczęścia. Sama prawie nigdy ich nie piłam, zostawiałam dla brata, ale byłam dumna, że zdobyłam.
Później, kiedy w sklepie było wszystko, mleko zamieniło się z worków na kartony, a gruby szary papier na folię, to już nie było to samo. Frajdy już takiej nie było. Teraz już nikt nie docenia smaku principolo czy wyrobu czekoladopodobnego albo cukierków anyżowych. Dzieci nie chodzą też z kiszoną kapustą po ulicy. A to był dopiero szpan mieć woreczek, a w nim 20 dkg kiszonej z warzywniaka! I chodziło się tak po ulicy albo z mleczkiem w tubce.
Szkoła była blisko, ale to miało swoje zalety. Można było obserwować, czy ten wymarzony z piegami, skończył już lekcje czy nie. Można było tez ukradkiem patrzeć na Michała Witkowskiego, który zawsze chadzał takim wężowym krokiem do szkoły, trochę jakby tańczył. Na mnie nie zwracał uwagi, ale ja uwielbiałam jego recytacje na kółku teatralnym Powalił mnie interpretacją Upiora – do dziś czuję dreszcz na samo wspomnienie. Uwielbiałam konkursy recytatorskie, ale Michał był bezkonkurencyjny. Później, po latach, kiedy zaczęło być głośno o jego książkach, uświadomiłam sobie, że przecież mieliśmy tę samą polonistkę. Cudowną zresztą. Jedyną, której słowa do dziś pamiętam.
Kazimierska to była szkoła, mecze, zimą łyżwy na stawku (i dwa razy złamana ręka!). To były urodziny, zabawy, dyskoteki szkolne. To spotkania oazowe i inne. To listy na nitce, które wymieniałam z sąsiadem z szóstego piętra (taki system, przez okno). Przez to samo okno koledzy studenci dobijali się kiedyś wieczorem, bo jeden wszedł na drugiego i chcieli mnie postraszyć. To też sąsiedzi z dziewiątego piętra, którzy całe lata żartowali, że jak oni wyrzucają na górze śmieci, to do mnie lecą. Bo i leciały – taki system zsypowy. Idiotyczny, bo szczury miały tam niezły bal. To były też regularne awarie, zalania, brak wody, cysterny, itp., walka ze spółdzielnią i pseudofachowcami. To wreszcie pachnące krzewy, kwiaty, klomby i niezapomniany Śmigus-Dyngus. Tak, lanie wodą na Kazimierskiej to nie tylko wiadra z wodą, ale bomby w postaci napełnianych wodą smoczków do butelek, które leciały z wyższych pięter. To były piękne dni.
I minęło dzieści lat. I co? Przeprowadziłam się do innej części Biskupina. Pierwszego dnia zorientowałam się, że w bramie po przekątnej mieszka mój sąsiad z Kazimierskiej, z tego samego piętra. Parę dni później spotkałam sąsiada od listów na nitce – mieszka dwie bramy dalej. Koleżanka ze środkowego bloku mieszka w plombie po drodze do szkoły. Dzieci na wycieczki wozi pan, który rozrabiał w jednej z ważniejszych band na Kazimierskiej. Pani w szkole ucząca mego syna w 3 klasie mieszkała na Kazimierskiej i pracowała wcześniej w tamtej szkole. Wszystkie moje ważniejsze uroczystości rodzinne odbyły się w restauracji prowadzonej przez rodziców kolegi z Kazimierskiej. Moja najdłuższa, bo już prawie czterdziestoletnia przyjaźń od piaskownicy, przetrwała do dziś, chociaż dzieli nas jakieś 450 kilometrów. Najpiękniejsze wspomnienia mam z Kazimierskiej. Życie tam to nie tylko dzieciństwo i młodość, to też miejsce, które uczyło nas solidarności. Było kilka tragedii. Dwa razy odeszli bardzo młodzi ludzie – bracia bliskich mi osób. Na ich pogrzebach była cała Kazimierska.
Do dziś natrafiam na ludzi – na uczelni, w sklepach, w różnych innych okolicznościach, którzy skądś wydają mi się znajomi i prawie równocześnie mówimy – Kazimierska.
Takich ulic już nie ma. Dzieci goni się z podwórka. Przeszkadzają zgryźliwym starszym paniom czy panom. Na Kazimierskiej nikomu dzieci nie przeszkadzały. Do dziś pamiętam dwie urocze starsze panie, z którymi chadzałam na spacery – jedna miała śliczną sunię i nazywałam ją „Panią od Łateczki”, a druga przez lata mówiła, że zrobi mi czapeczkę, więc była „Panią od Czapeczki” (Ostatnio zaczepiła mnie w kościele i zapytała: „Czapeczka, prawda?” i zrobiło mi się ciepło na sercu). Nikt nie krzyczał na dzieci, nikt nie gonił. Rządziliśmy tam. To był nasz świat. Teraz patrzę, jak mój jedenastoletni syn odkrywa uroki wychodzenia na dwór. Bo na dworze nie ma dzieci w jego wieku. W okolicy jest jeden placyk, ale tam średnia wieku to cztery-pięć lat. Zaczęli wreszcie, nieśmiało, wychodzić i zbudowali sobie bazę. Wspominali „Chłopców z Placu Broni” (mój syn, który tak się buntował, czytając tę książkę!!!), zrobili bazę, flagę, poznosili skarby (hak, stara szafka, zużyte narty, szyszki na bomby i kije na broń). Wielka radość i co? Po paru dniach paniom w moherkach już zaczęło przeszkadzać, że dzieci się bawią na górce, że na pustym codziennie boisku ktoś zaczął biegać, krzyczeć i się bawić. Najlepiej narzekać, zrzędzić, że dzieci zepsute, że komputery, że to, że tamto, ale czy nie można się uśmiechnąć? Tak, po prostu, do dzieci. Ja naprawdę bardzo lubiłam starsze osoby z Kazimierskiej – często samotność ukrywały pod uśmiechem, serdecznością. A teraz? Nie tylko dzieci i rodzice odpowiadają za to, jak jest na ulicy, pod domem. Znikają prawdziwe podwórka, bo chcemy wszystko podporządkować jakimś normom, a przecież na trzepaku było tak pięknie, pod bramą najlepiej słuchało się zwierzeń. To była prawdziwa szkoła życia i przyjaźni.